— Przerobiłaś materiał na dziś? - mruknęła mama pomiędzy jednym kęsem spaghetti a drugim.
— Taaa-ak. - prychnęłam z irytacją w odpowiedzi, wycierając plamkę sosu na obrusie. - Mamo, za kogo ty mnie masz? Za wiecznie nieogarniętą nastkę ze świrem na punkcie koników, zer i jedynek? - w odpowiedzi kobieta uśmiechnęła się znad talerza, a moja siostra spojrzała na mnie w sposób znaczący, iż podziela ten pogląd.
— Nie znam bardziej porządnej nastolatki niż ty, Dalio. - poczułam przyjemne łaskotanie pochlebstwa w środku. - Pewnie przez tego całego koronaświrusa macie teraz przynajmniej więcej czasu na naukę... - westchnęła cicho, spoglądając na zegarek. Odruchowo rzuciłam okiem na zegar ścienny. Wskazywał za dziesięć trzecia, słońce po chwili blasku znów schowało się za gęstymi chmurami, spowijając pomieszczenie w szarościach.
— W normalnym sezonie też się ze wszystkim wyrabiałam. - wzruszyłam ramionami, nabierając na widelec kolejną porcję makaronu.
— Sypiając z książką pod poduszką? Gdzie tam, pewnie całym stosem książek. - Marika również parsknęła śmiechem. W szóstej klasie ilość materiału nie powala. Ach, to niewdzięczne młode pokolenie, nieznające jeszcze, co to znaczy harówa w liceum...
— No dobra, może mam więcej czasu. Ale i tak wolałabym startować z Cherie. - miałyśmy zacząć starty w wyższych klasach, lecz jak to mawiają, historia się powtarza i głupota ludzka gra w niej główną rolę.
— Tak...zdecydowanie przydałyby nam się zawody.
~Jakiś czas później~
— O, tutaj podpisz, kochanie... świetnie. Cherie też już pewnie się stęskniła za adrenalinką, co? - zagadnęła znajoma sekretarka, miła i uczynna kobieta, mimo że nie przepadałam za jej ciągłymi zdrobnieniami. Cóż, nie mogłam się powstrzymać od szerokiego uśmiechu z ekscytacji podczas wypełniania niezbędnych druków.
— O to mogę się założyć. - odparłam, zbierając plik dokumentów i podsuwając je szybkim ruchem babce. - To wszystko?
— Tak, tak... Dzień dobry, pani Piasecka.
— Zaiste, dzień dobry. - obejrzałam się przez ramię, ku swemu zaskoczeniu dostrzegając mamę w pełnym jeździeckim rynsztunku, śmiałym, sprężystym krokiem zmierzająca ku nam.
— No, co taka zdziwiona? - mruknęła zaczepnie, poprawiając brązowe, rozpuszczone loki, po czym poprosiła o zapisy na zawody. Na półce w jej pokoju stało sporo nieco przykurzonych, ale wciąż lśniących pucharów w towarzystwie najróżniejszych medali, większość starszej daty, bowiem w ostatnich latach rodzicielka ograniczyła starty, mimo że ilość i intensywność jej treningów pozostały praktycznie niezmienione. Wydawało się, że po prostu dopadło ją zmęczenie zawodowe i chęć rozwijania na spokojnie swoich umiejętności, może odepchnął współczesny model sportowej rywalizacji. Nie drążyłam jakoś szczególnie tej kwestii, sama miałam w życiu taki okres.
— To nie za niska poprzeczka dla pani? - spytała z nieskrywaną ciekawością sekretarka, równocześnie jedna z przyjaciółek matki, unosząc brew.
— Nigdy nie zaszkodzi się zabawić. - odrzekła pewnym głosem kobieta.
— Na kim startujesz?
— Biorę Vendigo. - ponownie musiałam otworzyć szeroko oczy ze zdziwienia.
— A gdzie się podział Altair? - wtrąciłam, mając na myśli prywatnego ogiera mamy. Chociaż ostatnio sporo czasu poświęcała Venomowi, to głównie na swoim majestatycznym karusie startowała w skokach i trenowała przez te wszystkie lata.
— Altair ma teraz stanówkę. A poza tym wciąż leczy naciągnięty mięsień. - odparła, śmigając długopisem po kartce. Wzruszyłam lekko ramionami. - Ale nie bój się, i tak nie będę ci robić konkurencji. - mrugnęła do mnie porozumiewawczo.
— Ach, ulżyło mi. - odparowałam ironicznie, po czym kręcąc batem w jednej ręce wyszłam z budynku i skierowałam się do stajni. Czas przekuć myśli w czyny.
Szybko oporządziłam i osiodłałam klacz, po czym wyprowadziłam ją na plac nr 3 - na największej ujeżdżalni odbywał się właśnie trening z Zuzanną, na który udała się Julka ze swoją Płomykówką. Przywiązałam na chwilę klacz by móc rozstawić przeszkody do parkuru na poziomie N - nie ma co później liczyć na szczęśliwy traf w postaci przechodzącego obok chętnego człowieka. Rozgrzewka poszła w miarę gładko, aczkolwiek dopiero od momentu, w którym udało mi się rozluźnić usztywnione barki, zapewne pozostałość po wczorajszym programowaniu do nocy. Wreszcie po kilku pojedynczych skokach nadszedł czas na pokonanie całości programu. Wjechałam kłusem z drugiego końca placu, wyobrażając sobie stukot kopyt i prychanie reszty koni za mną, kwiaty, tłum ludzi za barierkami...nie, wait...kilkoro zdesperowanych gapiów dwa metry od siebie. Tak lepiej. Wolałabym się nie rozczarować. Pod nosem zaczęłam nucić Pump it, zagalopowałam i najechałam na pierwszą przeszkodę, stacjonatę. Po około minucie było już po wszystkim, i już wiedziałam, na czym trzeba będzie się skupić - przed rowem klacz o mały włos mi nie wyłamała, i oczywiście strąciła poprzeczkę. Miała też trochę problemów na pijanym okserze i przy najeździe na jedną ze stacjonat, ale to rzeczy do wypracowania - o dziwo, triplebar nie nastręczył jej dużych trudności. Skoczyłyśmy cały parkur jeszcze kilka razy zanim przeszłyśmy do rozprężania. Na tym poziomie ćwiczyłyśmy już od dłuższego czasu by wyćwiczyć technikę, jak to miałam w zwyczaju, do mistrzostwa, toteż Rebel tym bardziej przeszkody z P1 nie powinny zaskoczyć.
~Dzień zawodów, godzina 5:51~
Przeciągnęłam się rozkosznie w łóżku, obiegając pokój zaspanym wzrokiem. Pomieszczenie wypełnione już było po brzegi białym, słonecznym blaskiem, z dołu słychać było ujadanie Axela. Przetarłam oczy, podczas gdy mój umysł składał powoli puzzle rzeczywistości, a na końcu położył jeden znaczący kawałek...Cholera, zaspałam?! Zerwałam się nagle z łóżka, po czym zgarnęłam z szafki czarny zegarek.
— Ufff... Dalia, ty panikaro. - skarciłam siebie z westchnieniem, równocześnie wzruszając ramionami i odkładając gadżet na miejsce. Wskazywał ledwie za dziesięć szóstą. Obróciłam się powoli i rzuciłam łóżku tęskne spojrzenie. Przez dłuższą chwilę trwała wewnętrzna walka dwóch szatanów, czyli lenistwa i pracoholika. Triumf odniósł ten drugi; ostatecznie jeżeli organizm mówi mi, że mam działać o tej godzinie, to nie mam innego wyboru, jak działać. Taką zasadę wpoiła mi matka, z zastrzeżeniem, że powinniśmy również starać się pomagać mu przesuwać granice. Niespiesznie wzięłam ciepły prysznic, ogarnęłam włosy w kucyk, przebrałam się w dość luźne jeansy i sweter, a wszystko uwieńczyłam nowymi kolczykami - srebrnymi motylami o błękitno-granatowym połysku. Rzuciłam okiem na powieszony na klamce szafy strój - jaskrawy, czarno-niebiesko-pomarańczowy, z motylimi skrzydłami. Jakim cudem dałam się w to wciągnąć? Następnym razem lepiej nie zabierać na zakupy Julki i Kaśki. Nawet w brzuchu czułam znajome motyle. Jako że do siódmej zostało jeszcze trochę czasu, poćwiczyłam płynne przejścia w śpiewaniu i poczytałam jeden z ostatnio kupionych kryminałów. Wreszcie uznałam, że wystarczająco się ponudziłam i zeszłam do salonu. Ku memu najwyższemu zaskoczeniu, przy stole nad talerzem owsianki siedziała już moja siostra, a w kuchni krzątała się mama. W telewizji leciała jakaś bajka.
— Możesz sobie zrobić owsiankę, wszystko jest wyłożone. Ja już wychodzę. - pokiwałam głową, uśmiechając się lekko. - Marika, nie zapomnij zabrać telefonu i wody! - wykrzyknęła jeszcze przy wyjściu.
— A tobie co się stało? - rzuciłam w stronę nastolatki, mrugając kilka razy. Zerwanie jej z łóżka o tej godzinie to wyczyn niemal równie heroiczny, co posprzątanie stajni Augiasza.
— Driady raczej pojawiają się o poranku, nie? - burknęła siostra, równocześnie delektując się poświęconą jej uwagą. Wolała wybrać się z Lily na cały dzień do lasu niż, jak to ujęła, marnować czas na jakieś zabawy przy herbatce. No tak, nie lubi herbaty. Wzruszyłam ramionami i podeszłam do blatu.
Zrobiłam sobie na szybko gofry z dżemem i owocami, po chwili wahania dodałam czekoladową polewę i usiadłam do śniadania. Tymczasem Marika poszła na górę i po pewnym czasie wróciła w stroju jeździeckim, z dużym, bordowym plecakiem, odsalutowała mi i wyszła. Po zmyciu naczyń nakarmiłam zwierzaki, po czym udałam się do swojego pokoju. Była już prawie ósma. Zdążę przerobić matmę...? Bez szans. Mój mózg prowadził teraz zawiłe kalkulacje. Ostatecznie stwierdziłam, że przynajmniej wylonżuję Horyzonta - na popołudnie zostanie mi jeszcze tylko Star, jak zostanie trochę czasu (czyt. bez szans), to pobawię się z Lemon. Walijczyk jak zwykle chodził jak w zegarku, kiedy tylko dostał wystarczająco dużo zachęty. Na koniec przećwiczyłam z nim jeszcze ukłony, a przy okazji pozbyłam się prawie połowy torby smaczków przez tego kochanego lizusa.
Po odłożeniu sprzętu skierowałam się w okolice największej ujeżdżalni, gdzie trwały już intensywne przygotowania. Ktoś polerował budkę sędziowską, ustawiano krzesła dla nielicznej widowni, odgradzano część na rozprężalnię, przyjmowano pierwszych zawodników, jednak z bliska mimo ciągłego ruchu atmosfera wydawała się bardzo luźna, prawie że kameralna.
— O mój boże! - zgięłam się w pół ze śmiechu, kiedy na plac wszedł Arek...w stroju wielkiego, szarego królika.
— Ani słowa. - wysyczał w moją stronę, ale nie udało mu się ukryć lekkiego uśmiechu. Kiedy jeszcze zbierałam swoją szczękę z ziemi, złapała mnie sekretarka i poprosiła o rozłożenie poczęstunku. Zakasałam rękawy i zabrałam się do roboty.
Słońce przygrzewało coraz mocniej, zapowiadał się piękny, słoneczny, wiosenny dzień, idealny na zawody...jeżeli nie spojrzało się na lewo, na grupę ciemnych, groźnych cumulusów. Miejmy nadzieję, że będzie to tylko przejściowa ulewa. Dopiero w połowie krzątania się przy pomocy zorientowałam się, że nie mam rękawiczek, ani nawet czegokolwiek na twarzy, rozkładając płyn antybakteryjny...To się nazywa ironia losu. Cała impreza była zdecydowanie wewnętrzna, zgłosiło się ledwo ponad 20 uczestników, wszyscy będący członkami klubu, większość startująca w pośredniej klasie P1. Mój parkur zaczynał się dopiero o dwunastej, toteż mam sporo czasu na ogarnięcie się - przed dziesiątą, kiedy już zawodnicy LL rozgrzewali swoje wierzchowce, ,,lokalni" sędziowie zbierali papiery, a pracownicy układali ostatnie drągi na przeszkodach, poszłam w swoją stronę. Po drodze do stajni wpadłam jeszcze do domu i zmieniłam adidasy na porządne sztyblety - zmiażdżony palec to naprawdę nie jest przyjemna sprawa, nie mówiąc o całej stopie. Cherie słysząc moje kroki podniosła wysoko głowę, przebierając nogami w boksie, bezbłędnie wyczuwając mój bojowy nastrój.
— Moja piękna kruszynka...Moja najpiękniejsza, tak? No, ale i najskoczniejsza, prawda? Głupie pytanie... Tylko bądź grzeczna, a obiecuję ci, że dostaniemy ten puchar, i to pełen smaczków! - powtarzałam czule klaczy wiercącej się na stanowisku myjki, starannie wyczesując jej sierść, czyszcząc kopyta, przemywając wrażliwsze miejsca, rozczesując ogon oraz grzywę i nakładając na nie nabłyszczacz. Już pod koniec polerowania konia zjawiła się Julka, której Płomykówka stała już pewnie wypucowana, jak zwykle przed czasem. Razem zaplotłyśmy jej koreczki, w międzyczasie obgadując nowych zawodników. Na szczęście Rebel nie była typem wiecznego brudasa, ale miała jeden dziwny fetysz - rozwalanie koreczków. Tak, dobrze słyszycie. Uwielbiała czochrać świeżo ułożone fryzury. Raczej nie z tego względu, iż jej przeszkadzały - podczas treningu nie robiło jej to żadnej różnicy, sprawdzałam ten scenariusz z tysiąc razy. Tylko w stajni. Poprosiłam zatem pierwszego chłopaka, który się nawinął, żeby ją przytrzymał, podczas gdy ja pobiegłam do domu przebrać się w konkursowy strój jeździecki i zabrać najpotrzebniejsze rzeczy.
Kiedy wróciłam do stanowiska myjki ze sportową torbą na ramieniu i skrzydłami w jednej ręce, młody stajenny próbował odzyskać swoją czapkę, którą klacz miętoliła z rozkoszą. Po kilku próbach oddałam oślinioną własność, a chłopak odszedł z nietęgą miną.
— Oj, Cherie, ty mały diabełku. - uśmiechnęłam się lekko, dając jej smaczka z kieszeni. Na zegarku było już wpół do dwunastej, zatem najwyższy czas na wyjazd. Osiodłałam prędko wierzchowca; świeżo wypastowana powierzchnia rzędu lśniła w promieniach słońca. Zrobiło się chłodniej, mimo że złota kula wciąż stała niewzruszenie na nieboskłonie, za to burzowe chmury szczęśliwie ominęły to miejsce. Na rozprężalni znajdowało się już sporo koni, luzak wpuszczał kolejne. Wszyscy uczestnicy poprzedniego konkursu zmierzali już w stronę stajni. Cherie zaczęła się denerwować i strzyc uszami, wyraźnie ciągnąc mnie do przodu. Ledwo ją utrzymałam podczas wsiadania. Zaczęłam powoli stępować, za wszelką cenę starając się uspokoić napaloną klacz.
— No już, Cherie, spokojnie, maleńka... Robiłyśmy to już przecież tyle razy. - w końcu poczułam, jak koń pode mną zaczyna stopniowo odpuszczać, ale i z moich mięśni schodziło napięcie. Tak, człowiek przechodził przez to tyle razy...lecz wciąż musi to robić na nowo. Podczas jazdy starałam się równocześnie uniknąć zderzenia z innymi i obejrzeć dokładnie parkur. Tu trzeba będzie zrobić ostry zakręt, tam wydłużyć foulę, tu skrócić; wolałabym przejść cały tor na piechotę, ale nie było już na to czasu. W końcu to tylko zabawa, nie? Zaczęłam pracować z wierzchowcem w galopie, kiedy wywołano pierwszego zawodnika, Bartka na jego Lucyferze, z pszczelimi antenkami na kasku, w żółto-czarnej bluzie. Poradził sobie całkiem nieźle, tylko jedna zrzutka, dobry czas, ale i styl. Potem jakaś dziewczyna na siwej klaczy w, delikatnie mówiąc, groteskowym stroju jajka, kiwającym się za każdym skokiem, o dziwo tak samo, tyle że z gorszym czasem. Igor na swoim bojowym wałachu jako królik (z prawdziwymi wąsami!), dwie zrzutki, aczkolwiek cały przejazd wyglądał bardzo dobrze. Oceny miały być kombinacją powyższych czynników, toteż łatwo nie będzie. Pierwsi zawodnicy zawsze budzą najwięcej emocji, później przelatują już przed oczami jak liście z drzew. Sama z pomocą mamy wcisnęłam na koszulkę krótką sukienkę i założyłam motyle skrzydła; może czułabym się głupio, gdyby nie fakt, że wszyscy wokół mnie wyglądali, jakby urwali się z jakiejś pieprzonej wielkanocnej kreskówki.
— A teraz, moi drodzy państwo, Dalia Piasecka na swojej ognistej Mon Cherie vel Rebel! - wykrzyknął Kacper jako spiker, popisując się swoim akcentem.
— No, mała... Nasza kolej. - szepnęłam do klaczy, kierując ją ku wyjściu z rozprężalni. Wkroczyłam na parkur stępem, po chwili zakłusowałam, odtwarzając w głowie obraz przejazdu poprzedników. Czułam napięcie w mięśniach pode mną, ale było ono raczej pozytywne, motywujące. Zmrużyłam lekko oczy od słońca, kierując się na pierwszą przeszkodę. Paski od stroju odrobinę mnie uwierały. Zaczęłam nucić sobie pod nosem piosenkę, pozwalając mojemu umysłowi skierować uwagę tylko na jedną jedyną rzecz: parkur.
Turn it up
Somebody save your soul 'cause you've Been sinning in this city, I know
Pokonałyśmy stacjonatę praktycznie bez wysiłku, jedziemy na kolejną.
Too many troubles, all these lovers got you losing control You're like a drug to me, a luxury, my sugar and gold I want the good life, every good night, you're a hard one to hold
I ta, nieco wyższa, nie stanowiła dla nas wyzwania.
'Cause you don't even know I can make your hands clap Said I can make your hands clap
Następnie...huh, tak, okser. Zrobiłyśmy odrobinę za ciasny najazd, ale klacz ładnie wybiła się przed przeszkodą i pokonała ją bez zrzutki.
Somebody save your soul 'cause you've Been sinning in this city, I know Too many troubles, all these lovers got you losing control
Kolejna stacjonata, również poszła gładko. Ochoczo ruszyłam na następną, doublebarr.
You're like a drug to me, a luxury, my sugar and gold I want your sex and your affection When they're holding you close
Nakierowałam Cherie prosto na przeszkodę, o ułamek sekundy za wcześnie się wybiła, ale jak zwykle uratował ją wysoki lot.
Ha, ha, ha
Cause you don't even know I can make your hands clap Said I can make your hands clap
Stacjonata, sekunda frajdy i po sprawie.
Every night when the stars come out Am I the only living soul around? Need to believe you could hold me down
Ostry zakręt na szeroki okser, klacz straciła trochę prędkości, ale lepsze to niż krzywy najazd. Czysty skok. Już ponad połowa parkuru za nami.
— Tak trzymać. - szepnęłam do ucha konia, spinając go łydkami.
Cause I'm in need of something good right now We could be screaming 'til the sun comes out And when we wake, we'd be the only sound
Teraz mur, dosyć niski w stosunku do innych przeszkód, ale wymagający pewności. Poszło.
Get on my knees and say a prayer, James Brown That I can make your hands clap
Kolejna stacjonata, kolejny ostry zakręt. W miarę dobrze, trochę krzywy najazd.
That I can make your hands clap Turn it up That I can make your hands clap
Nadszedł czas na improwizowany rów. Klacz, tak jak się spodziewałam, zawahała się przed przeszkodą. Trzymałam ją jednak w ryzach, gnając prosto i szykując się do skoku. Nadszedł decydujący moment, i... jest. Zrobiłyśmy to. Żadnej zrzutki.
My flesh is searching for your worst And best, don't ever deny
Nawróciłam. Moja przedwczesna radość nieco przygasła, kiedy klacz strąciła poprzeczkę na następnej, wysokiej stacjonacie. Natychmiast włączyłam w myślach tryb ,,nie przejmuj się, nic się nie stało", żeby nie zwariować i starałam się skupić na końcówce przejazdu.
I'm like a stranger, gimme danger All your wrong and your right Secrets on Broadway to the freeway You're a keeper of crimes Fear no conviction, grapes of wrath Can only sweeten your wine But you don't even know I can make your hands clap
Ostatni okser, i zwolniłam galop, potem przeszłam do kłusa. Świat dookoła, do tej pory rozmazany i gdzieś jakby w drugim wymiarze, powrócił. Przez oklaski widowni przebijał się głos spikera, Julka i Milena wiwatowały mi z rozprężalni. Pomachałam ludziom, kłaniając się lekko, coraz bardziej poszerzając swój uśmiech, na przemian klepiąc i głaszcząc z entuzjazmem klacz, czując rozpierającą mnie jak zawsze w środku dumę. Niestety, Cherie postanowiła sama się wynagrodzić... Zanim zdążyłam jakkolwiek zareagować, chwyciła w zęby doniczkę z jakimś krzakiem i zaczęła nią potrząsać. Cała widownia w śmiech, a ja próbowałam jakkolwiek zmusić ją do puszczenia rośliny. W końcu Rebel odgryzła pokaźny kawałek krzaka, porzucając resztę. Podczas gdy ja ją beształam, klacz z zadowoleniem przeżuwała kąsek, parskając.
— Hej, motylku, chciałeś nektar? Trzeba było wziąć hortensje! - odezwał się jakiś kobiecy głos z tłumu, niby znajomy, ale w tym harmidrze nie potrafiłam go rozpoznać. Westchnęłam cicho, głaszcząc wciąż mojego małego chochlika przy schodzeniu z placu. To był dobry przejazd.
2757 słów
Elementy treningu z Horyzontem + Mon Cherie, zawody
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz