Zawody stajenne, na które się zapisałam, zbliżały się wielkimi krokami. Moje pierwsze zawody. Gratulujcie naczelnej idiotce stajni, nie umie jeździć, a na zawody się pcha! Przynajmniej, nauczona jednej mądrości w ostatnim ośrodku, nie trenowałam sama, a z instruktorami. O ile można to nazwać trenowaniem, w końcu klasa LL nie była niczym niezwykłym dla mnie, a już tym bardziej dla Blue. Można ty by było porównać bardziej do odgrzewania wczorajszego obiadu. Oczywiście i tak popełniałam błędy, raz skoczyłam ze złej nogi... Po co ja w ogóle się na to porywam, chyba dawno się nie ośmieszyłam.
Poczułam szturchnięcie w bok. Stojący obok mnie wałach niecierpliwił się widocznie. W sumie, nie dziwiłam się mu, stałam jak głupia przed bramą na ujeżdżalnię już kilka minut. Wprowadziłam konia i szybko podeszłam do trenerki. Ta również złapała zawiechę, ale nad notatkami.
– Dzień dobry.
– Dobry, dobry – Spojrzała na mnie lekko rozkojarzona – Mamy teraz jazdę, tak? Wsiadaj na konia i się rozgrzejcie, muszę coś jeszcze sprawdzić.
Kiwnęłam głową i posłusznie wzięłam się za wykonywanie polecenia. Po wielu, wielu okrążeniach wypełnionych woltami, kołami i innymi wężykami, pani Karolina zerknęła na mnie, zamykając zamaszyście zeszyt.
– Cofnij trochę nogę – Usłyszałam prawie od razu.
No tak, jak zwykle nie mogę zrobić niczego należycie.
– Dobrze. Do kłusa i nogi ze strzemion, musisz się rozluźnić.
~ok. dwadzieścia minut męczenia biednych ludzi później~
– Tak, albo podobnie, będzie się prezentować parkur na zawodach. Jak widzisz, nie ma w nim nic nadzwyczajnego, czego nie skakałaś.
Świetnie. A jaka to była kolejność?
Nie do końca sobie wierząc, zabrałam się za pokonywanie przeszkód. Jak się okazało, czasem moja pamięć się do czegoś przydaje. Pokonywałam więc stacjonaty i oksery, starając się wykonać je jak najlepiej. Za każdym razem, kiedy od nowa pokonywałam trasę, czułam rosnącą we mnie frustrację. Przeszkody były niskie, nieskomplikowane, a na miejscu konia czułabym się jak na rozgrzewce w przedszkolu. Dlaczego więc wciąż zdarzało mi się potrącić poprzeczkę? No i te koszmarne pochylanie się za bardzo, które towarzyszyło mi przy części skoków... Zdecydowanie, nie byłam z siebie zadowolona. A to miał być ostatni trening przed zawodami.
– Do stępa. Na dzisiaj chyba wam wystarczy, nie chcemy przemęczyć konia.
– Oczywiście.
Zwolniłam konia, po czym pogłaskałam go po szyi. Nie wydawał się przemęczony, ale nie mogę go użytkować aż padnie tylko dlatego, że ja mam jakieś problemy. Ciągle.
Instruktorka wzięła swoje rzeczy i ruszyła do bramy. Zanim uciekła gdzieś wśród budynków, rzuciła:
– Dasz radę.
– Dziękuję. Do widzenia – Uniosłam rękę w geście pożegnania – Oby miała pani rację...
~czwarta nad ranem~
Otworzyłam oczy, całkowicie rozbudzona. Wzięłam do ręki telefon, a gdy tylko uświadomiłam sobie, jak wcześnie jest, jęknęłam cicho. Dlaczego zawsze muszę wstawać tak wcześnie? Wyłączyłam budzik i usiadłam na łóżku. Kiedy już wszelki ślad po śnie odpłyną z porannymi promieniami, zaczęłam się ogarniać. Trzeba jakoś spożytkować ten czas. Ponieważ spodziewałam się, że przejazdy ludzi z klasy LL będą na początku, chciałam być gotowa już na jedenastą. Ubrałam się w czarno-niebieski strój treningowy. Na paluszkach przeszłam do kuchni, gdzie zrobiłam sobie czekoladowe musli z mlekiem. Najedzona, świadoma, że pewnie jeszcze każdy w promieniu pięciu kilometrów śpi (i dobrze, nie wstawajcie tak wcześnie, to niezdrowe podobno!), wróciłam do pokoju. Stajnia pewnie była wciąż zamknięta, a konia nie chciałam ruszać przed jego pierwszym posiłkiem. Niewiele więc zostało mi do roboty, co mnie denerwowało jak nigdy. Ułożyłam się ze słuchawkami na łóżku, starając się jakoś odprężyć. Cała zdenerwowana nie mogę wsiąść na konia, prawda?
Wciąż z muzyką w uszach, odrobinę przed ósmą, ruszyłam do siodlarni, gdzie leżał cały mój sprzęt. Wzięłam się za „polerowanie" siodła i ogłowia, sprawdziłam też, czy świeżo uprany czaprak nie ubrudził się przez noc. Na szczęście nic się takiego nie stało. Jak można było się domyśleć, cały proces czyszczenia zajął mi wieczność, więc kiedy wchodziłam do boksu Blue, ten już dano był po śniadaniu, gotowy do pracy.
– Hej piękny, jak tam nastroje? – Przeciągnęłam dłonią po jego pysku – Trzeba ogarnąć konika, tak? No...
Jak zwykle grzeczny, wałach pozwolił wykonać przy sobie wszystkie zabiegi. Chwilę zastanawiałam się, co zrobić z jego grzywą i ogonem. Stwierdziłam, że postawienie na warkoczyki to dobra myśl. Jedna rzecz z moją umiejętnością plecenia warkoczy – nie umiem ich robić sobie, ale innymi już całkiem, całkiem mi wychodzi. Ponieważ, końskie włosie słynie ze swych nadzwyczajnych możliwości zlepiania się i kołtunienia w przeciągu kilku godzin, jak nie krócej, dłużej zajęło mi rozczesywanie tego wszystkiego, jak sam proces bawienia się we fryzjerkę. Wynik końcowy jednak całkowicie mnie satysfakcjonował, zostało się tylko modlić się, aby nie przyszło mu do głowy zepsuć tego wszystkiego.
Wciąż miałam jakiś zapas czasu, ale wolałam nie robić niczego „na szybko", poleciałam więc do swojego pokoju i zgarnęłam elementy stroju, które miałam dzisiaj przywdziać. Z początku zastanawiałam się, czy nie wyjdę na głupią, ale widząc ludzi w najróżniejszych, dziwnych i zabawnych, ubiorach przestałam się o to martwić. Przebrałam się częściowo w pokoju, zakładając białe bryczesy, białą koszulkę bez rękawów oraz czarne sztyblety z takimiż sztylpami. Omijając innych ludzi, szykujących się na swoje przejazdy, wleciałam do siodlarni, a potem do boksu Blue. Szybko sprawdziłam stan jego fryzury. Na szczęście, nie szalał zbytnio, gdy mnie nie było, chociaż kilka warkoczyków z grzywy dziwnie się wyciągnęło. Poprawi się. Wyprowadziłam go z boksu i przywiązałam na zewnątrz – nie chciałam nikomu przeszkadzać. Już po kilku minutach Blue stał w białym czapraku, czarnym skokowo-crossowym siodle i pasującym ogłowiu. Do wykończonej grzywy doczepiłam elementy naszego stroju. Cały czas mają oko na podopiecznego, założyłam swoje dodatki.
– To co pysiek, lecimy? – chwyciłam wodze i ruszyłam w kierunku ujeżdżalni numer 2.
– Boże Narodzenie już było, aniołku – Wśród ludzi kręcących się w okolicy napotkałam Mirabelę, która obdarzyła mnie słabym uśmiechem.
– Nie wróciłam na czas do nieba – prychnęłam jakby rozbawiona własnym „żartem".
Wygładziłam ręką swoje białe tutu i ponownie sprawdziłam, czy aureolka przy kasku i skrzydła wciąż są na miejscu.
– Czy on nie wygląda za bardzo jak choinka? Chyba przesadziłam piórkami...
– Wygląda dobrze.
Odetchnęłam z ulgą. Porozmawiałyśmy jeszcze trochę, aż ulotniłam się, wjeżdżając na rozprężalnię. Kiedy, razem z dwiema innymi dziewczynami, budziłam swojego konia do życia, jacyś ludzie, pewnie stajenni, ustawiali dopiero drągi. Po oddaniu kilku skoków zostaliśmy wszyscy zaproszeni do obejrzenia toru. Jaka ta trasa prosta. Przecież to będzie bułka z masłem dla mnie i Blue. Ha! Kim jestem? Jestem zwycięzcą!
Powtarzając jak mantrę kolejność przeszkód, wróciłam na rozprężalnię i ponownie dosiadłam swojego rączego rumaka. Obok mnie przemknęła para, startująca jako pierwsza. Wyglądała jak spod igły w eleganckim, gęsto wyszywanym wzorami stroju. Ponieważ miałam jechać tuż za nią, zrezygnowałam z dalszej rozgrzewki. Kręcąc kółka na rozprężalni, przyglądałam się przejazdowi. Nagle cała pewność siebie ze mnie uleciała. Dziewczyna i jej koń wydawali się jednością, skakali, jakby była to najprostsza rzecz na świecie. Zaczęłam kręcić koła, skupiając uwagę na koniu. Miałam ochotę powiedzieć – Nope, idę stąd – i uciec najdalej jak się da. Jak mam wygrać z czymś takim? Pewnie popełnię jakiś błąd, koń się potknie i oboje zginiemy na oczach tej wielkiej publiczności.
– Felicja, teraz twoja kolej – usłyszałam obok siebie głos jednej z trenerek. Chyba znowu się zamyśliłam.
– Oczywiście, tak...
Wzięłam głęboki oddech i stanęłam na starcie. Cóż, zobaczymy, jak to będzie.
1162 słów
Elementy treningu z Blue, zawody
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz