— Pani Jarska? Słyszy mnie Pani? — głos studenta wtopił się w targowy szum wszelakich dźwięków i najprawdopodobniej zanikł w nim bezwiednie. Nie było szans, aby staruszka w jeansowej kurtce i niebieskich mokasynach usłyszała jego błagalne nawoływanie. Sebastian przymknął oczy, wyraźnie znużony i mimowolnie zacisnął palce na torbach, które targał ze sobą już dobrą godzinę. Nie ukrywał, zaczynały go już boleć nadgarstki a ładunków przybywało. Wyglądało na to, że staruszka o fatalnym makijażu dopiero się rozkręca.
— Spokojnie Sebastianku, już kończymy, zaraz cię puszczę — radośnie zaświergotała kobieta i chwilę potem ruszyła raźnym krokiem w stronę stoiska z warzywami — Zobacz, jakie mają tu cudowne pomidory! Może trochę dla siebie weźmiesz? No co ty na to? Chuchro z ciebie jest, masy musisz nabrać a nie. Byle wiaterek cię zwieje.
Sebastian zerknął z ukosa na sylwetkę kobiety, która z pewnością ważyła więcej od niego a trzeba zaznaczyć, że ta ledwo dorasta mu do ramion. Westchnął, uśmiechnął się przemiło i grzecznie odmówił.
I wtedy zaczął się koszmar, o którym młody Morozow nawet nie śnił. York, dotąd grzecznie wtulony w klatkę piersiową pani Jarskiej, zaczął się krztusić. Na początku ta jedynie podrapała go łebku i zachichotała, wraz z wtórującym jej sprzedawcą jarzyn. Gdy zwierzak zaczął wypluwać kłębki niezidentyfikowanej materii, brawurowa dotąd staruszka wydała z siebie dziki pisk i odrzuciła psiaka o wdzięcznym imieniu Frankfuterka. Cóż zaś czynić miał Sebastian? Puścił torby wypełnione włoszczyzną i pochwycił kundla obiema dłońmi. W chwili, kiedy to zrobił, z pyska psa wyleciał szczur. A raczej to, co z niego zostało, po kilku godzinach spędzenia w zalewie z kwasów żołądkowych. Właścicielka zaczęła krzyczeń, pan z wąsikiem zaczął przypominać pomidory, które u siebie sprzedawał a Morozow stał. Stał i nie wierzył własnym oczom. Telefon wydał z siebie kilka dźwięków, jednak chłopak je ziignorował. Całą jego uwagę pochłaniał fakt, że zwierzak nadal się krztusił.
— Chyba... chyba muszę jeszcze panią odprowadzić do weterynarza.
Zamknął mosiężne drzwi kliniki i rzucił się biegiem w stronę taksówki. Mina mu zmarniała, kiedy jakiś facet wyprzedził go w ostatnim momencie - jeszcze zdążył mu posłać przepraszający uśmiech. Nie czekał i skierował się w stronę przystanku autobusowego. Zerknął na grafik, dowiadując się, że najbliższy pojazd w tamte okolice zajedzie dopiero za dwadzieścia minut.
— Ach, niebiosa, zlitujcie się — zawołał błagalnym tonem w stronę telefonu, który po raz trzeci odpowiedział mu grzecznym komunikatem informującym o skończeniu się środków na koncie — Niemożliwe... Wy bezlitośni złodzieje z otchłani, parszywce bezczelne i nie wiadomo, co jeszcze!
Ledwo opanował dłonie, które nawet zaciśnięte w pięści, mimowolnie się poruszały. Nie znał tego miejsca, był tutaj całkowicie obcy i nie był pewien tak naprawdę niczego. Co go tutaj czeka? I jeszcze takie akcje na sam początek... Miał być pół godziny przed terminem i spotkać się z kimś, kto w tym klubie pracuje. Zawalił niebotycznie. Nie dość, że nie miał najmniejszego pojęcia co dzieje się z jego Flynn, to zrobi z siebie pośmiewisko i już na wstępie pokaże się od złej strony. A miało być tak pięknie - miał przecież wszystko zaplanowane. Ale kto by przewidział, że ten głupi pies pokroju szczura zeżre swego brata i będzie rzygał gorzej niż kot? Telefon, znajdujący się w tylnej kieszeni spodni, palił go niemiłosierną bezradnością a torba na ramieniu wraz z notatkami wydawała się jakoś dziwnie lekka. Nawet wnętrze autobusu, w każdym mieście takie samo, miało inny klimat niż zazwyczaj. Sebastian ukrył twarz w dłoniach i odetchnął głębiej, próbując się uspokoić. Przecież nic się Flynn stać nie może - bądźmy realistami. To, że kierowca przyczepy odjechał, to jedno. Żaden człowiek nie zostawiłby konia samego... a co, jeśli akurat ta istota tego dokonała? Ale przecież to na pewno klub na poziomie i raczej tam ludzi nie brakuje, na pewno ktoś zobaczył konia bez opieki. Przecież tak dużego zwierzaka nie da się przeoczyć, prawda...? W głowie Sebastiana zaczęły się już rozgrywać czarne scenariusze na prawie każdy temat, doszczętnie druzgocząc mu już resztki ledwo zachowanego spokoju.
Z niemego letargu wyrwał go pisk opon, szarpnięcie a potem dość przyjemna chwila w fizycznym stanie bezwładności. Ciekawe, czy byłby w stanie obliczyć siły działające na autobus... Ledwo zdołał złapać się metalowej barierki prawą dłonią, kiedy to poleciała na niego młoda parka. O ile z ciężarem dziewczyny na plecach by wytrzymał, to jej narzeczony bądź chłopak przeważył szalę i Sebastian runął jak długi na autobusową posadzkę. Zmuszony był pocałować się z usyfioną fakturą podłogi, co sprawiło u niego odruchy wymiotne a leżąca na nim parka chyba wstawać nie miała zamiaru, gdyż jedyne co usłyszał, to przeklęty chichot. Podniósł się na łokciach, przetarł twarz ręką i posłał im spojrzenie pełne wyrzutu i nie ukrywanej złości.
— Ludzie, jak tak można?
Pytanie pozostało bez wyraźnej odpowiedzi i dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że autobus już raczej nie pojedzie.
Kiedy przed oczyma zamajaczyła mu się brama klubu jeździeckiego, poczuł się, jakby dotarł przed oblicze furtki do nieba. Dosłownie. I tym cudownym sposobem, z worami pod oczyma i rozchełtanym wizerunkiem, wkroczył do miejsca, w którym ponoć miał spędzać więcej czasu niż w swym własnym domostwie. Zerknął na zegarek; dochodziła siódma. Minął zadbany, dość duży parking z kilkoma samochodami. W głowie pojawił się mu kłębek nadziei, że jednak ktoś tu jest.
Nagle jakaś osoba wyskoczyła prosto przed niego i sprawiła, że włosy stanęły mu dęba. Wystraszył się niemiłosiernie i dopiero po chwili wrócił do stanu choć względnie normalnego. Uśmiechnął się lekko na widok nieznajomej. Młoda dziewczyna z włosami upiętymi w kitkę wpatrywała się w niego intensywnie. Nie wyczuł w spojrzeniu wrogości, choć mimo to cofnął się o krok. Zapewne był to członek klubu w którym sam się miał znajdować, choć nie o tym teraz myślał.
— A pan to czego tutaj szuka?
— Widziałaś może gdzieś tutaj gniadego konia? — przed oczyma stanęła mu Flynn, z którą żegnał się niecałe dwa dni temu — Ach, wiem, jak to głupio musiało zabrzmieć. Chodzi o to, że moja klacz przyjechała w to miejsce kilka godzin temu a ja nie byłem w stanie dostać się tutaj na czas przez pewne niefortunne zrządzenie losu. Kierowca ponoć wyprowadził ją z przyczepy i chwilę potem odjechał a mi padł telefon i nawet nie mogłem zadzwonić.
Dziewczyna zmarszczyła nieco brwi, zamrugała kilkakrotnie i zanim zdążyła się odezwać, Sebastian teatralnie pacnął się dłonią w czoło.
— Zapomniałem się przedstawić, jestem Sebastian Morozow, nowicjusz w tejże placówce rekreacyjno-sportowej — dodał po krótkiej chwili z rozbawieniem — Już pierwszego dnia zdołałem się spóźnić, zgubić własnego konia i ominąć oprowadzankę po tym miejscu. Mniejsza jednak z tym wszystkim, widziałaś może tutaj gdzieś konia bez opieki lub wiesz, kto mógłby się owym istnieniem zaopiekować? I wiesz może, czy jest ktoś z zarządu na miejscu? Chciałbym trochę wytłumaczyć całe zajście... Nie ukrywam, że głupio mi jest trochę z chaosu, jaki stworzyłem.
<Dalia? Pomożesz mojej ofiarce losu? cx>
- 1093 słowa.
- brak elementów treningu z koniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz